heh, myślę że to jest odpowiedni temat
przedstawię Wam moją pierwszą przygodę z grzybami.
1. wcześniejsze doświadczenia
jako 17-o latek- człowiek głupi to twierdziłem że trzeba próbować wszystkiego. zaczęło się na spaleniu korka za szkołą (kontynuowałem to przez czas bardzo długi, tyle że nie za szkołą), po kilku tygodniach ktoś mi posypał "kreskę" na parapecie przed W-F, do tego nabawiłem się wstrętu natychmiastowo. prócz alkoholu (od 16) to pełna
lista wszystkich używek które próbowałem przed grzybami.
2. set&setting
była późna jesień 2004, zbliżał się jakiś dłuższy niż zwykle weekend. bardzo dobry kolega rzucił w szkole hasło: mam grzyby na osiedlu. pomyślałem: "no głupi, chce żebym z okien skakał". jak się okazało nie był w stanie nawet odrobinę przybliżyć mi działania magicznych czapeczek które po dłuższym przemyśleniu i konsultacji z kumplem z wichury przygarnąłem. powrót z miasta do domu, po drodze przystanek w centrum by przechwycić obficie wypełnione pudełko po lodach "algida" śmiesznie wyglądającymi czapeczkami na cienkich nóżkach z dodatkiem źdźbeł zieloniutkiej trawy. widokiem owych czapeczek nie mogłem się nacieszyć przez całą drogę do domu, i zniecierpliwiony zaraz po powrocie pobiegłem na alkoholową imprezę do moich ludzi. po dotarciu zobaczyłem kilkunastu ludzi, kilku niestety zaniemogło. pachniało ziółkiem i powylewaną wódką hehe. humor miałem wręcz niesamowity, cała sytuacja powodowała ogromnego banana na mojej twarzy. pudło rzuciłem na stół, zawartość rozłożyłem na gazecie i co nie bądź podzieliłem na 2 części. nigdy nie zapomnę uczucia tej "ciapy" w ustach zapijanej piwem. kolega podzielił się swoją magią z drugim. po skonsumowaniu całości, pozostało oczekiwanie które nie różniło się niczym od zwykłego imprezowania prócz tego że nie tykałem alkoholu i nie mogłem się doczekać efektów.
3. trip
po około 40 minutach od spożycia, już delikatnie zdenerwowany myślą że wsunąłem psiaki, zacząłem odczuwać coś w stylu bucha. ciało wydawało się delikatnie cięższe, poza tym nic. nagle cholera wie skąd naszła mnie ochota na śmiech. na początku dawał się opanować, lecz po kilku minutach byłem w transie. nie jestem w stanie sobie przypomnieć co wtedy dokładnie się działo, jedno jest pewne, nieustannie przez 3,5 godziny trzymałem głowę przyklejoną do kolan płacząc ze śmiechu. w międzyczasie próbowałem podnosić głowę, lecz jedyne co mogłem dostrzec to jednolite pomieszczenie koloru mi nie znanego (podejrzewam fioletowy
) w pewnym momencie zauważyłem że śmiać mi się zbytnio już nie chcę, więc rozejrzałem się do o koła. każdy był zajęty sobą, choć ciągle myślałem że każdy się we mnie wpatruje jak w debila. dostałem SMS. telefon wydawał się jak z kosmosu,jego wyświetlacz był tak głęboki że obawiałem się że tam wpadnę. oddałem koledze by mi przeczytał i zablokował klawiaturę. siedząc tak ze zdrętwiałą gębą doszło do mnie że może by tak w końcu pójść na siusiu, tak też zrobiłem. kolega poszedł ze mną. zupełna noc, ciemno jak cholera, brak gwiazd i księżyca, ale tylko dla tych trzeźwiejszych. biaława kula/ obłoczek z niesłychaną prędkością zaczęła przecinać bezkres ciemności, aż z wrażenia wypuściłem ptaka z ręki co skutkowało zalanymi portkami. banan na mojej twarzy zawitał ponownie
huknąłem kolegę łokciem i zapytałem czy to widział, nie zdołałem dokończyć pytania usłyszałem odpowiedź twierdzącą. tu się skończyła impreza chawirowa. we 3 wyszliśmy w stronę lasu, zanim się obejrzałem było jasno jak przy bezchmurnym niebie w czasie pełni. pojawiły się kolory, większość była przesunięta w stronę fioletu. ku mojemu zdziwieniu ujrzałem radiowóz. nie panikując za bardzo we trzech przebiegliśmy do lasu (przez rów z wodą który bardzo chcieliśmy ominąć. tam machając rękami przedzieraliśmy się przez chaszcze by dostać się do jakiejś polany. zatrzymałem się gdy usłyszałem szum jakby wielki buldożer przeciskał się przez gąszcz niszcząc wszystko co stoi mu na drodze. to był ziomek, biegnąc przez krzaki zaniepokoił mnie i kolegę 2. baliśmy się że wydłubie sobie oczy, w lesie było już ciemno. zapytany co robi odparł: ja mam noktowizor i pobiegł dalej. po jego powrocie popieprzyliśmy głupoty z godzinę i wyruszyliśmy w stronę domów. droga którą w tamtych czasach pokonywałem przynajmniej raz w tygodniu wydała mi się nieskończenie długa. nie potrafiłem w żadnym momencie określić ile jeszcze zostało. po około godzinie spacerku (3/4 to były postoje) zobaczyłem psa, a raczej stado psów przebiegających przez ulicę gęsiego niczym pociąg towarowy. to już był ostatni banan na mej facjacie tej pamiętnej nocy. kolejny nastąpił po przebudzeniu dnia następnego